Od mojej podróży do Azji minęło już sporo czasu, a ja przypomniałam sobie, że nie opublikowałam jeszcze jednego, ostatniego już posta z azjatyckiej serii. Na koniec zostawiłam Auytthayę – dawną stolicę Tajlandii. Dla mnie to taki przedsmak Angkoru, który odwiedziliśmy kilka dni później.
Ayutthaya to dawna tajska stolica, w której obecnie możemy podziwiać ruiny buddyjskich świątyń. Dowiedziałam się, że w czasach swej świetności Ayutthayę zamieszkiwał milion ludzi, kwitnął handel i wielonarodowość do czasu, aż miasto zostało zniszczone przez wojska birmańskie. To, co teraz z tego miasta zostało, zdecydowanie nie przywodzi na myśl dawnych czasów. Dziś Ayutthaya słynie przede wszystkim z kompleksu ruin świątyń, ale nadal jest to ośrodek handlowo – przemysłowy. No i oczywiście turystyczny. Z Bangkoku to zaledwie kilkadziesiąt kilometrów pociągiem, więc jest to idealny pomysł na spędzenie dnia poza chaotyczną (obecną) stolicą.
Do Ayutthai pojechaliśmy pociągiem, takim z naturalną klimatyzacją (wiatrak na suficie i okna bez szyb). Po drodze mogliśmy podziwiać roboty drogowe, handel uliczny, rozległe pola i bujną roślinność. Pech chciał, że nasz pociąg w połowie drogi się zepsuł, więc dojazd do celu trochę się wydłużył. Stanie w szczerym polu, kiedy nie do końca wiadomo, gdzie się jest i ile się tu jeszcze będzie czekać też uważam za ciekawą przygodę, ewidentnie dopasowaną do azjatyckiej rzeczywistości. Accepted !
Pociąg na szczęście ruszył, a nam udało się dotrzeć do celu. Z dworca kolejowego do ruin dotarliśmy pieszo – nie polecam, bo trochę daleko, ale da się. Ja z zazdrością patrzyłam na turystów śmigających tuk tukami, ale dzielnie walczyłam ze sobą w tym upale ;)
Po spacerze w dość nieciekawej turystycznie okolicy w końcu docieramy do świątyń. Za wstęp płacimy jakieś 20 bht i zaczynamy zwiedzanie.
Na mnie największe wrażenie zrobiła świątynia Wat Mahathat i głowa buddy, opleciona korzeniami drzew. Muszę się też do czegoś przyznać – nie pamiętam, by w jakimś miejscu fotografowało mi się tak ciężko – jasne niebo z białymi chmurami, ciemne, szarobure budynki, zieleń trawy, lekko pomarańczowa gleba. Te kolory, jak dla mnie, w ogóle ze sobą nie grają i w ogóle nie wyglądają. Ale robiłam, co mogłam, próbując nie utracić przy tym radości ze zwiedzania. A aparat szalał.
Warto też dodać, że nie wszystkie świątynie znajdują się w tym samym miejscu. Żeby się przemieścić, serio… warto wziąć tego tuk tuka i trochę się potargować ;)
Kolejna świątynia, obiektywnie należąca do tych najatrakcyjniejszych w Ayutthayi, to Wat Phra Si Sanhpet. Rzeczywiście robi wrażenie, w końcu przeznaczona była niegdyś dla rodziny królewskiej. Szkoda, że dzisiaj możemy sobie tylko wyobrażać, jak mogło to wyglądać kiedyś… Miejsce pełne kosztowności i przepychu, zupełnie ograbione podczas wojny z Birmą, której skutki możemy oglądać teraz…
Część miasta zeszliśmy na piechotę, część pokonaliśmy tuk tukiem. Moim zdaniem nie warto korzystać z usług kierowców przez cały czas. Fajnie było trochę pospacerować i mimo upału, zobaczyć coś innego, niż ruiny. Jest tutaj sporo sklepów, restauracji, czy ulic, na których możemy spotkać turystów jeżdżących na słoniach.
Oprócz turystyki można tu oczywiście obserwować też codzienne życie mieszkańców tego miasta. Zjeść super dobre tajskie jedzenie, które utkwi mi w pamięci na długo. Nieśmiertelny pad thai, stir-fry z warzywami, spring rollsy (koniecznie te smażone, świeże niespecjalnie mi podeszły), czy zielone curry. Niektóre potrawy próbowałam przyrządzać w domu. Przypomnienie sobie tych smaków w polskiej rzeczywistości – bezcenne.
Tym wpisem kończę moją Azjatycką serię, którą mam nadzieję kiedyś jeszcze wzbogacić o kolejne miejsca. Wyprawa do Tajlandii i Kambodży to moja pierwsza podróż poza Europę i mam nadzieję, że nie ostatnia. Liczę na to, że to dopiero początek, a kraje południowo-wschodniej Azji zdecydowanie polecam na pierwszą, daleką podróż. A do Azji chciałabym jeszcze kiedyś wrócić.
Na koniec dodam, że do backpackersa mi daleko, do moich klimatów zdecydowanie bardziej pasują europejskie miasta, czy mniej dzikie łono natury, ale warto było to przeżyć: chodzić dwa tygodnie bez makijażu i w swoich najgorszych ubraniach. Z ubrudzonym plecakiem, w sportowych sandałach z gąbki (a fuj ! ale to dzięki tym butom moje stopy przeżyły i takie obuwie to must have każdej egzotycznej podróży). Polecam każdemu !
A tutaj reszta moich azjatyckich relacji (Tajlandia i Kambodża) :
Wstęp do Azji | Bangkok i jego chaos
Rajskie obrazki | Trzy wyspy Tajlandii
Cienie i blaski Azji | Siem Reap & Angkor Wat
Jezioro Tonle Sap i pływające wioski
Cholerka, ale bym tam wróciła…